Brat Albert
Dawno, w Zielone Święta
Na Zimorowicza, pod szesnastym, we Lwowie,
Późne popołudnie.
Czasem – coś się tak mocno spamięta,
Czasem– coś się tak samo opowie…
W domu było pusto i nudnie,
Mama miała ból głowy,
Spuściła obie story i spała.
Wszyscy się porozchodzili,
Józia na nieszpory,
Potem Tatko do cioci Mili,
Potem Babcia na kawę do pani Błażkowej,
Z Adasiem.
Zostałam z lalkami, sama jedna na ganku.
W koszyku, bez przestanku,
Chrapała Katula, jak biały zarękawek
Zwinięta. ‘
Cóż z tego, że były święta?
Jeszcze w tym czasie pod nami,
Nie mieszkali państwo Bełzowie.
Jeszcze Adaś chodził w różowym ubranku,
Jeszcze widok daleki, wesoły,
Z naszego ganku .
Na kopiec i wszystkie kościoły,
Aż po cesarski lasek,
Nie zarósł jak dziś, dachami.
Przestrzeń aż za rogatki
Widniała w słońcu niebieska,
Na deskach skrzypiał szuwar i piasek,
A u żelaznych balasek,
Wedle zwyczaju,
Więdły gałęzie maju…
Podwórze cień już zaległ
i tylko górą jeszcze jaśniały tynki.
Słychać było granie katarynki,
Ciepło biło od ścian,
W konewce pływał chrzan…
Siedziałam sama wśród lalek,
W nowej sukience w kratki
Od chrzestnej matki, Leoni, –
I przez gałęzie drzewek, popod osłonę dłoni,
Patrzyłam daleko, na miasto,
Jak błyszczy Piaskowa Góra,
Jak się iskrzy na ratuszu lewek…
Biła godzina – wszystko jedno która!
Stłoczeni w zielony kąt,
Szklanym wzrokiem patrzyli także na miasto,
Strojna Karolcia w chmurze loków blond –
I gapił się wyłupiasto,
Władzio przytulony do niej,
Kochany, choć łysy do karku…
Oboje, we dwoje, jadący parą koni
W śmiesznym wózku spod Jura,
Malowanym w gwiazdy i pstre pawie pióra…
Kupionym na jarmarku,
A dalej, w gali, czekali:
Szarfą ze złotej lamy przepasan,
Mój niewolnik, smagły arab Hassan,
Własnoręczne arcydzieło Mamy –
I Minka, z buzią drobniutką,
Różową jak malina, lalka jeszcze mamina,
Którą tylko w niedziele, czasami,
Dostawałam do zabawy na krótko.
Wtem,
Nim się szczeknąć zechciało Katuli,
Nim zjeżyła wszystkie białe włoski,
Z przepaści schodów głębokiej
Zasłyszałam kroki,
Poznałam stukot kuli.
Szedł pan Adam Chmielowski.
Stukał drewnianą nogą,
(Swoją utracił dawno w powstaniu…)
Drugą, własną włóczył posuwiście,
Szedł po schodach powoli, z ostrożna,
Jak ktoś, co się z trudem pod górę,
W za ciężkim ubraniu gramoli.
On, na pewno…Do nas oczywiście.
A tu w domu ze starszych nikogo!
Przyszedł. Nie było rady.
Mamy przecież budzić nie można…
Gankiem, wzdłuż balustrady
W1ókł kroki, brodaty, wysoki,
Już z daleka uśmiechnięty miło.
Więc grzecznie i odważnie
Powiedziałam jak było.
Malarzy się nie bałam.
Każdy malarz był Tatka kolegą –
Artysta!
A pan Chmielowski malował –
I to świętych przeważnie:
Nawet Józia jednego razu,
Uroczysta od rana,
Siedziała mu biało ubrana,
Do świętego obrazu…
Rodzice zresztą, wiedziałam,
Bardzo kochali pana Chmielowskiego,
Więc i ja się nie bałam.
– “Tatko już zaraz przyjdzie… Jak ładnie na dworze!
Proszę usiąść…Kanapka jest czysta,
Właśnie wczoraj szorowana…
Tylko pewno za niska dla pana?”
“Ale gdzie tam! lepsza być nie może!”
I siadł ze sztywno wyciągniętą kulą,
Między mną i lalkami, majem i Katulą…
Mówiliśmy o tym i owym –
I gdy tak słońce gasło niedzielne nad Lwowem,
Nim ciepły wieczór domowe kąty zalegał,
Nim w cień zapadły ganki i mezzanin
I jeszcze wszystkie szyby poprzez majowe pręty
Gorzały na przeciwko,
Gwarzyli sobie wśród lalek,
Uważna mała dziewczynka
Z czarną po oczy grzywką
I przyszły polski święty,
Przychylny słońcu i dziecku,
Jeszcze wówczas odziany po świecku –
Brat Albert, franciszkanin ……..
(Dzban malin, 1929)