Dzień dobry
Myśl się dziś moja jak płótno na trawie
w słońcu nad wodą bieli
i grzeje
Zamykam oczy i nie wiem prawie,
czy śni mi się tak,
czy dzieje?
Myśl się dziś moja jak płótno rozściela
w długich wilgotnych pasmach
nad wodą
Niech wiatr ją chłodzi, słońce wybiela,
niech przesiąka
pogodą.
Luty
Jeszcze tyle tygodni! Po co wiosny czekać?
Bielą mroźnego kwiatu sad dziś w nocy obrósł,
Słońce między pnie poszło szafiry rozwlekać
I siec prętami cienia, biały skrzący obrus.
Na nisko zwisłą gałąź spada ciężko wrona
I skrzydłem białe puchy zmiata od niechcenia
Wtedy pod nią na śniegu, śmiesznie wydłużona,
Modrą wronę kołysze modra gałąź cienia.
Drzewom sen o jesieni w mróz jest jeszcze dalszy
A przecież – patrz – w tym białym roziskrzonym pyle
Płonie już oto pąsem gatunek najtrwalszy
Ścigłych, zimowych jabłek…Przyleciały gile!
Wrzesień
Pogoda rozległa, wysoka i wczesny dzień,
Dzień jakiś krągły i szklanny jak bania.
Smugą fioletu, która ze zboczy się słania,
W głębie rozpadlin spływa cień.
Dojrzały dzień jesienny, szadzią pokryty jak śliwa,
Mruży świetliste rzęsy w pajęczej plącząc je tkani…
…A przez powietrze wysokie, skrzypiąca słodko i nudnie,
Żurawi jesienna strzała puszczona na południe
W dal fioletowo – złotą, zamglona dal odpływa…
Pogodny dzień jesienny zamknięty w szklanej bani
Brat Albert
Habit miał szary i sztywny,
przetyczką drewnianą spięty –
w spojrzeniu jasność dziecięcą,
dobroć i ciszę – jak święty.
Na wóz się wdrapał z trudnością,
bo jedną miał nogę drewnianą
i ruszył sobie na Kraków
w jesienne, jasne rano.
“Dla biednych zbieram, dla biednych,
dla najbiedniejszych w mieście.
W przytułku mam chorych i głodnych,
więc datki, najmniejsze choć, nieście.
Co łaska. Za wszystko – Bóg zapłać,
za strawę, odzież czy grosze.
Dla biednych zbieram, dla biednych,
na litość Boga was proszę”.
I wołał tak z wozu do ludzi
a oni, śmiejąc się skrycie,
łokciami się trącali –
“To jakiś wariat. Widzicie?”
Już słońce wyszło wysoko
i skwar wrześniowy doskwierał –
Brat Albert, choć ciągle rosił,
niczego nie uzbierał.
Szkapina już ledwo ciągnęła
dudniący wózek po mieście,
gdy na Szczepańskim placu
znaleźli się nareszcie.
Ogarnął ich gwar i słońce,
ruch, szum i zamęt rynkowy.
Tłum się przelewał dokoła,
krzyczący i kolorowy.
Brat Albert stanął na wozie,
a głos nad gwarem precz leciał,
gdy mówił o nędzy w przytułku,
o głodnych chorych i dzieciach.
Pokorą wielką uparty,
a miłosierdziem natchniony,
żebrał tak ludzkiej litości
dla głodnych i opuszczonych.
A z placem coś nagle się stało –
jak gdyby malin ktoś miską
potrząsnął silnie, czy jakby
kij raptem wetknął w mrowisko.
Pozwały się baby pstrokate,
od koszów, jarzyn i krup,
i niosły co która mogła,
ta chleb, ta ser, ta drób.
I dudnił wózek drewniany,
gdy weń sypano ziemniaki
i lśniły łyse kapusty,
marchew, ogórki,- buraki.
Słoniny dostał dwa połcie
i jagły ziarniste i złote –
“A naści, a bierz kwestarzu,
nakarm tę twoja biedotę”.
Dziękował jak tylko umiał
radością jaśniał i rósł.
A za nim od hojnych datków
kwestarski piętrzył się wóz.
Więc pożyczyli mu inny
i konia zaprzęgli do szkapy,
bo darmo prężyła szleje
i rozdymała chrapy.
Aż wreszcie gdy odjeżdżał,
na workach krup i kasz,
szary, pokorny, wdzięczny,
ku niebu wznosząc twarz.
Patrzyły za nim długo, patrzyły za nim w ślad,
łzami wzruszenia błyszczące ,
oczy krakowskich bab.
Dziś – jego wózek koślawy
stoi gdzieś pewnie pod bramą
niebieską i gwiazdami,
jak gwoźdźmi, nabijaną.
A święty kwestarz z nieba
w dół patrząc z wysokości
na dzieło swego życia,
ofiary i litości,
wspomina z rozrzewnieniem,
jak to w Krakowie mieście
wspomogły go przekupki
w pierwszej ulicznej kweście.
W BYDLĘCYM WAGONIE
Przeciągnęli go potem pod ścianę,
do kąta,
przyrzucili płaszczem bez guzików,
leżał sztywny i stygł…
Kto by sobie w transporcie
trupem głowę zaprzątał?
Nikt.
Jeszcze wczoraj wieczorem
mówił komuś po cichu,
że chory,
jeszcze rano dyszał…
teraz spokój.
W tułaczych nóg zdeptane stępory
sztywność śmierci nacieka i cisza.
Nikt już więcej po świecie
wlec ni ganiać nie będzie
tych sznurkami okręconych szmat.
Tak.
W pośmiertnej wygodzie
zdobył kąt na podłodze
i wyciągnął się wreszcie na wznak.
Czyjś?
Na pewno… Ktoś czeka,
ktoś się modli nocami,
żeby wrócił, przetrzymał to wszystko…
Ot i przepadł.
Jak dojdą, gdy nie wiemy my sami,
jakie imię miał, jakie nazwisko?
Znowu jedna śmierć taka…
Kto obolał, opłakał,
kto ją odczuł?
Nikt.
Bo któż? Nie my…
…Chyba – one. Te w strachu,
od stygnących już łachów,
po wagonie rozłażące się
– wszy.
PRZED KAZANIEM
O ptasie, skrzydlate zebranie,
rodzeństwo me młodsze, ptaki!
Pokornie o posłuchanie,
ja, sługa wasz byle jaki,
pod drzewem stojąc, proszę…
Przebaczcie, że śmiem was tak trudzić,
siostry i bracia ptakowie,
was, co to zbożnej radości
tyle już macie na głowie…
…A żeście młodsi ode mnie
i dobrzy przytem, i prości,
niech dozna ubogie me słowo
braterskiej pobłażliwości…
Ta myśl mi także otuchą,
że was nie wiela uczono…
Siądź bliżej mnie, siostro wrono.
Źle słyszysz na jedno ucho.
Miejsce ci zrobi szczyglicha,
boś stara i kaleka…
Brat drozd niech sikor nie spycha,
a bracia gile, daleko
od zięb mocniejsi i tężsi,
pewnie im chętnie ustąpią
miejsca na tamtej gałęzi…
Jest tu go dość dla każdego,
niemądrze więc trącać i pchać się…
Gromadźcie się ptaki, gromadźcie,
bo słowo me niebogate
waszego orędzia czeka…
Orate fratres…
Proście, bym umiał, niegodny,
tej waszej ptasiej radości
wskazać, którędy do Boga
najbliżej i najprościej,
by miała w zachwyceniu,
słów mych ubogość przebrzydła,
w powietrzu, jak skowronek,
cztery tętniące skrzydła!
…A z drzewa, nie tracąc słowa,
słucha i dech powściąga
sroka i kawka,i sowa,
dudek i makolągowa,
kosy, jarząbki i kanie,
gromada trzandli i pliszek,
jakie to dzisiaj kazanie
powie im święty Franciszek?
BEATA OBERTYŃSKA *1898
BIEDACZYNA
Świerszcz.
Proch w słońcu tańczący.
Pieśń jak słowik bosa.
Najstrzelistsza pokora.
Pięć ran.
Krew i rosa.
Sześć skrzydeł Serafickich
i szarość zajęcza.
Siódme niebo Miłości.
On – tęcza na klęczkach.
BEATA OBERTYŃSKA *1898
NIEUDANA UCIECZKA ŚW. FRANCISZKA
«Zbyt wspaniale tu – szepnął – Już nie mogę…»
z bratem słońcem zjechał w dół – na podłogę,
ani śniąc, że znów w tęczę padnie twarzą.
A chciał w popiół – chciał w proch – chciał w mysią norę
zamiast chwałą w barwnym szkle się jaskrawić –
proch tymczasem po to stał się kolorem,
by go w witraż na podłodze oprawić.
«Trudno – szepnął – skoro nie ma sposobu,
bym gdzieś w cieniu – byle jak – w byle kącie –
trza mi wrócić skądem zszedł – i spod stropu
chwalić Pana kolorami i słońcem…».
No i wrócił Szaraczyna w złotości,
by – gdy nocą wszystkie wsiąkną już w ołów –
pieśń tęczową siedmioskrzydłej miłości
włączyć w blask sióstr-gwiazd i chór Aniołów.