Anioły
Anioły schodziły po ścieżce białej,
schylały się, patrzały, głowy ku sobie zbliżały,
chwiały ogromnymi, cichymi piórami,
szemrały szumiącymi szatami
i stawały bojąc się przestraszyć ciszę,
która się razem z nimi nad ziemią czekającą kołysze.
Bezlistna pamięć
Z pamięci opada liść więdnący
jak z lipy,
tak samo go byle wiew potrąca,
popycha.
I oto stoi – anioł odarty
ze wspomnienia,
jak drzewo, które słota szarpie
w jesieni.
Co się stać musi
Jeszcze się serce twe ku mnie nachyli,
jeszcze będziemy ze sobą mówili
o wielkim mieście leżącym na wodzie,
gdzie pełne kwiatów czarne płyną łodzie,
gdzie co wieczora słońce kryje głowę
za niewidzialne lasy koralowe,
gdzie, byle tylko trochę woda spadła,
morskie na światło wychodzą dziwadła.
Jeszcze będziemy w miesiącu jechali
przy czarnych wiosłach po szumiącej fali
gęstwią kanałów, pod zwodzone mosty,
gdzie się jak węże czają wodorosty,
i gdy nas pusta wesołość ogarnie,
liczyć będziemy gwiazdy i latarnie,
bo przy miesiącu i śród szybkiej jazdy
nikt nie rozpozna promyka od gwiazdy.
Jeszcze się we mnie miłość raz rozżarzy…
Milczeć będziemy czasem twarz przy twarzy
lub urywane prowadzić rozmowy,
trwożnie od siebie odchylając głowy
i bacząc pilnie, z tajnym tylko drżeniem,
by się wejrzenie nie zbiegło z wejrzeniem,
by z powitaniem albo też w podzięce
dłużej się czasem nie zetknęły ręce.
Jeszcze się płomień rozpali ostatni.
Schwytani razem do śmiertelnej matni,
złączeni – potem oddarci od siebie,
w najgłębszym piekle, to w najwyższym niebie,
miotani uczuć przeciwnych tysiącem,
rażeni chłodem, paleni gorącem
będziemy, nawet w najszczytniejszej chwili,
jak potępieńcy do siebie tęsknili,
na jednym stosie do krzyża przybici,
wiecznie pragnący i nigdy nie syci!
Licho
Nie trzeba mnie wyganiać, nie trzeba mnie odpychać!
Obejmę jabłoń za szyję, zacznę z jabłonią usychać,
zapłaczę nad agrestem, przejdę się malinami,
będą skurczone liście, jagody z czarnymi plamami.
Nie trzeba mnie wyganiać! Szparagi wyginą suche,
do grząd cienistych truskawek namówię ciotkę ropuchę.
W stajni rozplotę włosy, zakręcę znów do góry,
i przyjdą z ziem indyjskich olbrzymie rogate szczury.
Trzeba mnie wziąć do domu, przy stole dębowym posadzić,
trzeba mnie długo pieścić, po zimnych stopach gładzić,
a kiedy sen mnie zmoże albo zaleję się Izami
– długo po czole miedzianym ciepłymi wodzić ustami.
Oczekiwanie
Jesteśmy cisi oboje
jak dwa gołębie przed burzą…
Tęsknoty i niepokoje
w dali się chmurzą.
Boję się jutra! Pogoda
nad nami lekko oddycha,
na niebie jutrzenka młoda
stoi tak cicha…
Daleko, pod barwną tęczą,
znak niewiadomy nikomu…
Może za chwilę zadźwięczą
pomruki gromu?!…
Jesteśmy senni i cisi
jak piasek wichrom powolny.
Wysoko grom losu wisi,
runąć niezdolny.
Pewność
O źdźbło opartą pewność
mieć, wzór zapisany na wodzie…
“Ufasz?” – “Nie!” – “Widzisz co?” – “Ciemno”…
Ano… To też jakiejś pewności rodzaj.
Sen
Śnię, że umarłam i okiem jestem zawsze w twą duszę wpatrzonym,
nie dbam, czy nas co łączy, i nie wiem – kto nas rozdziela,
przenikam całą przestrzeń śpiewem jak wiolonczela…
I wreszcie jestem – tobą!… I wreszcie jestem zbawiona…
Szeptem
Nie zawiedzie – ale tylko w tym jednym,
nie odstąpi – ale tylko za tę cenę,
wierna – ale tylko w tej godzinie,
dzielna – ale tylko kiedy nóż na gardle.
Ani się do niej przyznać, ni nie przyznać,
ani służyć, ni porzucić służbę,
ni powierzyć się, ni nie dowierzać,
ani przysiąc jej, ani ją przekląć.
Wyjść najpewniej na przestrzeń niewinną,
gdzie by wszystko było o czym innym,
oddalonym, bez świadków, nie krewnym…
I wkorzenić się tam, i nareszcie rosnąć wielkim drzewem.
Zła wróżba
Szłam ścieżką wieczór przez łany
Dojrzałych zbóż,
Znalazłam wianek zdeptany
Czerwonych róż.
I odtąd we śnie wciąż chodzę
Drożyną tą
I widze róże na drodze
Zbroczone krwią.